Umieram, Mariuszu.
Powoli, cichutko, na paluszkach. Tak, aby nikt ze świata zewnętrznego nie był w stanie tego zauważyć. Boleśnie. Niestety, bardzo boleśnie. Każdy dzień to mordercza walka. Swego rodzaju mecz - choroba posyła w moją stronę mordercze piłki, które ja za wszelką cenę staram się podbijać, robię wszystko, aby nie upadły w moje pomarańczowe pole życia. Coraz to kolejna piłka jest posyłana z jeszcze większą siłą, każda jest jeszcze trudniejsza, a mi zwyczajnie braknie sił. Aby obronić większość z nich muszę się naprawdę poświęcić.
Wiesz o czym mówię?
R a k.
Złośliwy nowotwór, bezlitosny. Cichy zabójca. Wykryty zdecydowanie za późno. Bez najmniejszych szans na wyleczenie.
Cwana z niego bestia, prawda? Medycyna nadal jest wobec niego bezsilna. Pozostała tylko chemioterapia, które daje jakieś szanse na wyleczenie i wydłużenie życia. Ale co to za życie?
Nie zgodziłam się na takie leczenie. Jak już pisałam wcześniej, nie zastanawiałam się długo. Uciekłam od nadmiernie opiekuńczych rodziców, którzy paradoksalnie nie zauważyli, że coś jest ze mną nie tak i nie reagowali, kiedy mówiłam, że mam zawroty głowy, źle się czuję. Nie powiedziałam im nic o chorobie. Podczas, gdy oni tradycyjnie byli w pracy, ja naskrobałam list, naznaczony wieloma łzami bezsilności, w którym wyjaśniłam, że jesteś już pełnoletnia i na tyle dorosła, aby samemu iść przez życie. Uprzedziłam, że nie mają mnie szukać, bo i tak im się to nie uda, po czym wsiadłam w pociąg i pognałam.
Kiedy odmówiłam chemioterapii skazałam się na swobodne niszczenie mnie przez nowotwór. Ale postanowiłam być silna. Tyle życia straciłam będąc kontrolowaną przez rodziców. Dlatego przez ostatnie miesiące, a może nawet tygodnie chciałam to wszystko nadrobić. I zaczęło się życie na wysokich obrotach, zabawy, spełnianie marzeń. Dasz wiarę, że przez zaledwie dwa tygodnie poznałam więcej ludzi niż przez ostatnie kilka lat? Razem z Kostką jeździłyśmy wszędzie, poznawałyśmy się z każdym. Czerpałam z życia garściami i byłam szczęśliwa, momentami całkowicie zapominając o chorobie.
Ale to ta kolorowa część. W moim życiu znacznie bardziej dominowała choroba. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Miałam coraz mniej sił, ciągłe wahania nastroju, a nawet traciłam pamięć. Chudłam w niesamowitym tempie, bo mój organizm nie chciał przyjmować jakiegokolwiek pożywienia. Nie spałam po nocach, krzycząc z bólu i bezsilności. Rano motywowałam samą siebie do wstania z łóżka. Ale były dni, kiedy nie potrafiłam ruszyć choćby małym palcem u stopy. Ból całego ciała, a w szczególności głowy, był tak ostry, że krzyczałam i płakałam. Kostka płakała wtedy razem ze mną, błagając, żebym pozwoliła zawieźć się na pogotowie i żebym zgodziła się na tą cholerną chemioterapię.
Niecałe dwa tygodnie temu też miałam taki dzień. Nie potrafiłam wstać z łóżka, wszystko bolało mnie niemiłosiernie, byłam przerażona. Moim pechem było to, że poznałam Ciebie wtedy, kiedy mój dobry stan był już równy zeru. Przy Tobie tak bardzo się starałam. Prawie słaniałam się na nogach na naszych spacerach po plaży, zbierało mi się na wymioty po lodach czy gofrach, a kiedy zeszłam z pamiętnego bungee myślałam, że nadszedł mój koniec. Ale mimo wszystko byłam szczęśliwa. Naprawdę, szczerze szczęśliwa. Śmiałam się i byłam wesoła dla Ciebie i dzięki Tobie.
Moja miłość do Ciebie była silniejsza od choroby.
Jednak dziś minął równo drugi tydzień od kiedy Cię nie widziałam. Nie daje żadnego znaku życia, bo nie mogę.
Nie ma już mojego życia.
To już koniec, Mariuszu.
Czuję to, tak po prostu. Czuję, że nie uciągnę dalej i że choroba ogarnęła już każdą, nawet najmniejszą komórkę mojego ciała. Zaraz wezmę kilka tabletek i skrócę swoje cierpienie, bo już naprawdę nie wytrzymuję. Mam nadzieję, że wybaczysz mi to, iż nie mogłam dalej walczyć dla Ciebie. Gdybym znalazła jeszcze chociaż gram sił... Ale nie ma. W ogóle nie ma sił. Nie ma już niczego, oprócz mojej nieskończonej miłości. Jestem szczęśliwa, że w ogóle przyszło mi jej zaznać.
Chciałabym, abyś mi coś obiecał. Takie ostatnie życzenie przed śmiercią, wiesz?
Obiecaj mi, że będziesz robił wszystko, aby być szczęśliwy.
Spełniaj marzenia.
Podróżuj, bo przecież opowiadałeś mi, jak bardzo to lubisz.
Doskonal się w swoim zawodzie i wygrywaj jeszcze więcej medali.
Walcz. Zawsze walcz. Nawet wtedy, kiedy będzie brakowało Ci sił. Walcz o każdy dzień, o każdy oddech, o każde marzenie, o wszystko, co daje Ci szczęście.
Nie marnuj życia, bo Bóg sprawi, że docenisz je wtedy, kiedy będzie za późno.
Idź na całość i nigdy nie zwalniaj, Mariuszu, bo życie naprawdę może być piękne!
Wiesz o czym mówię?
R a k.
Złośliwy nowotwór, bezlitosny. Cichy zabójca. Wykryty zdecydowanie za późno. Bez najmniejszych szans na wyleczenie.
Cwana z niego bestia, prawda? Medycyna nadal jest wobec niego bezsilna. Pozostała tylko chemioterapia, które daje jakieś szanse na wyleczenie i wydłużenie życia. Ale co to za życie?
Nie zgodziłam się na takie leczenie. Jak już pisałam wcześniej, nie zastanawiałam się długo. Uciekłam od nadmiernie opiekuńczych rodziców, którzy paradoksalnie nie zauważyli, że coś jest ze mną nie tak i nie reagowali, kiedy mówiłam, że mam zawroty głowy, źle się czuję. Nie powiedziałam im nic o chorobie. Podczas, gdy oni tradycyjnie byli w pracy, ja naskrobałam list, naznaczony wieloma łzami bezsilności, w którym wyjaśniłam, że jesteś już pełnoletnia i na tyle dorosła, aby samemu iść przez życie. Uprzedziłam, że nie mają mnie szukać, bo i tak im się to nie uda, po czym wsiadłam w pociąg i pognałam.
Kiedy odmówiłam chemioterapii skazałam się na swobodne niszczenie mnie przez nowotwór. Ale postanowiłam być silna. Tyle życia straciłam będąc kontrolowaną przez rodziców. Dlatego przez ostatnie miesiące, a może nawet tygodnie chciałam to wszystko nadrobić. I zaczęło się życie na wysokich obrotach, zabawy, spełnianie marzeń. Dasz wiarę, że przez zaledwie dwa tygodnie poznałam więcej ludzi niż przez ostatnie kilka lat? Razem z Kostką jeździłyśmy wszędzie, poznawałyśmy się z każdym. Czerpałam z życia garściami i byłam szczęśliwa, momentami całkowicie zapominając o chorobie.
Ale to ta kolorowa część. W moim życiu znacznie bardziej dominowała choroba. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Miałam coraz mniej sił, ciągłe wahania nastroju, a nawet traciłam pamięć. Chudłam w niesamowitym tempie, bo mój organizm nie chciał przyjmować jakiegokolwiek pożywienia. Nie spałam po nocach, krzycząc z bólu i bezsilności. Rano motywowałam samą siebie do wstania z łóżka. Ale były dni, kiedy nie potrafiłam ruszyć choćby małym palcem u stopy. Ból całego ciała, a w szczególności głowy, był tak ostry, że krzyczałam i płakałam. Kostka płakała wtedy razem ze mną, błagając, żebym pozwoliła zawieźć się na pogotowie i żebym zgodziła się na tą cholerną chemioterapię.
Niecałe dwa tygodnie temu też miałam taki dzień. Nie potrafiłam wstać z łóżka, wszystko bolało mnie niemiłosiernie, byłam przerażona. Moim pechem było to, że poznałam Ciebie wtedy, kiedy mój dobry stan był już równy zeru. Przy Tobie tak bardzo się starałam. Prawie słaniałam się na nogach na naszych spacerach po plaży, zbierało mi się na wymioty po lodach czy gofrach, a kiedy zeszłam z pamiętnego bungee myślałam, że nadszedł mój koniec. Ale mimo wszystko byłam szczęśliwa. Naprawdę, szczerze szczęśliwa. Śmiałam się i byłam wesoła dla Ciebie i dzięki Tobie.
Moja miłość do Ciebie była silniejsza od choroby.
Jednak dziś minął równo drugi tydzień od kiedy Cię nie widziałam. Nie daje żadnego znaku życia, bo nie mogę.
Nie ma już mojego życia.
To już koniec, Mariuszu.
Czuję to, tak po prostu. Czuję, że nie uciągnę dalej i że choroba ogarnęła już każdą, nawet najmniejszą komórkę mojego ciała. Zaraz wezmę kilka tabletek i skrócę swoje cierpienie, bo już naprawdę nie wytrzymuję. Mam nadzieję, że wybaczysz mi to, iż nie mogłam dalej walczyć dla Ciebie. Gdybym znalazła jeszcze chociaż gram sił... Ale nie ma. W ogóle nie ma sił. Nie ma już niczego, oprócz mojej nieskończonej miłości. Jestem szczęśliwa, że w ogóle przyszło mi jej zaznać.
Chciałabym, abyś mi coś obiecał. Takie ostatnie życzenie przed śmiercią, wiesz?
Obiecaj mi, że będziesz robił wszystko, aby być szczęśliwy.
Spełniaj marzenia.
Podróżuj, bo przecież opowiadałeś mi, jak bardzo to lubisz.
Doskonal się w swoim zawodzie i wygrywaj jeszcze więcej medali.
Walcz. Zawsze walcz. Nawet wtedy, kiedy będzie brakowało Ci sił. Walcz o każdy dzień, o każdy oddech, o każde marzenie, o wszystko, co daje Ci szczęście.
Nie marnuj życia, bo Bóg sprawi, że docenisz je wtedy, kiedy będzie za późno.
Idź na całość i nigdy nie zwalniaj, Mariuszu, bo życie naprawdę może być piękne!
Na zawsze Twoja,
Kochająca Cię całym sercem
Kochająca Cię całym sercem
Adelajda
* ~ * ~ *
koniec.
Długo musieliście czekać na to zakończenie, ale wreszcie jest.
Mam nadzieję, że ktoś tu jeszcze jest i pamięta o tej historii.
Było mi strasznie smutno pisząc tą część listu i dopiero teraz zdałam sobie sprawę,
że bardzo przywiązałam się do tego.
Dziękuję wszystkim, którzy byli.
Nie spodziewałam się, że Adelę "zjada" rak. Oboje z Mariuszem się kochali. Mario będzie odczuwać długo ból, pustkę, ale liczę na to, że nadal będzie szczęśliwy. c:
OdpowiedzUsuńNa początku dziękuję, że dodałaś epilog;) Niestety ta historia dobrze się nie skończyła, ale ona musiała tak być, żeby zrozumieć przekaz. Zawsze trzeba z życie korzystać nawet gdy jesteśmy zdrowi bo nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś albo coś nas "zmiecie" z tego świata.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam;)
Prawie się popłakałam. Przysięgam. Dzisiaj miałam kiepski dzień, a taki smutny epilog w sumie idealnie do niego pasuje.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się, bo jest taki... życiowy. Szkoda mi głównej bohaterki, bo nikt nie chciałby umierać w tak młodym wieku. Szkoda, bo gdyby wykryli tę chorobę wcześniej, to może mogłaby nadal cieszyć się życiem. I szkoda mi też Mariusza, bo przecież bardzo się do niej przywiązał i na pewno będzie mu jej brakowało.
Ja czytałam i czekałam.
Dziękuję za tę historię. :)